Rozmowa z Krzysztofem Włosikiem
Łuk. Narzędzie znane ludziom od tysięcy lat. Broń, narzędzie zdobywania pożywienia, sprzęt sportowy. Każde dziecko wie jak wygląda, wielu z nas w dzieciństwie marzyło, żeby zostać Robin Hoodem. A jak łuk, w rozumieniu sportowym pojawił się w Pana życiu.
W zasadzie był w nim od zawsze. Moje starsze rodzeństwo - siostra Jolanta i brat Jan uprawiali ten sport, więc podglądałem ich treningi. Próbowałem naciągać. Tak się złożyło, że trener przyjechał poinformować mojego brata, o tym że będzie jechał na zawody bardzo poważne - Mistrzostwa Europy i trzeba kwalifikacje tylko zrobić. I on przyjechał do naszego domu, wyszedłem na podwórko i trener mówi do Janka, a czemu ty nie przyprowadzisz brata? A ten na to, że gdzie, przecież za młody jestem, nie dam rady. I trener mu mówi, że ty się po prostu konkurencji boisz. A do mnie, żebym przyszedł na trening. No to z racji tego, że mieszkam koło Płaszowianki, dosłownie niecały kilometr, więc udałem się na trening i tam zacząłem trenować u bardzo dobrych szkoleniowców. Trafiłem na takich, którzy byli bardzo dokładni, jeżeli chodzi o technikę. No i tak to się potoczyło. A później przyszły medale.
Czyli to Płaszowianka była tym pierwszym miejscem treningów?
Tak, ale to nie była nazwa Płaszowianka. Był najpierw Energetyk Kraków, później Garbarnia, później Nadwiślan i dopiero potem przyjęła nazwę Płaszowianka, kiedy powrócili do nazwy nawiązującej do drużyny piłkarskiej. Ale w sensie miejsca, to tak, to była dzisiejsza Płaszowianka.
I w tej Płaszowiance, jako młody chłopak zaczyna Pan profesjonalną karierę.
Tak, w 1972 roku. I po kilku latach treningów wyjeżdżam na pierwsze poważne zawody, czyli olimpiadę młodzieżową. Tam jako taki nieznany, nie funkcjonujący w kadrze chłopak zdobyłem srebrny medal. Również medale na dystansach pośrednich. Zwykłym drewnianym łukiem, a kadrowicze wtedy mieli już profesjonalny sprzęt, z tworzyw z metalową rączką.
A więc zaczął Pan odnosić sukcesy, czyli może jednak trener miał rację, że brat bał się rywala? Kiedy go Pan przegonił?
Miał się czego bać. Była taka sytuacja, że on został powołany do wojska, ale będąc już w kadrze miał ten sprzęt z wysokiej półki. Amerykańskie strzały między innymi. I powiedział, ja Ci daję te strzały i Ty z nich strzelaj, tylko żebyś robił takie wyniki jak ja. A dla mnie to był szok, Do tej pory korzystałem ze strzał enerdowskich, które po paru strzałach bardzo łatwo się niszczyły, a te amerykańskie nie miały prawa. Dostałem te strzały, byłem taki zadowolony, że po prostu tego się nie da opisać, i pomyślałem - to zobowiązuje do czegoś i zacząłem trenować. I proszę sobie wyobrazić, że w 78 roku, po sześciu latach treningu byłem mistrzem Polski seniorów, jeszcze jako junior. I trafiłem od razu do kadry olimpijskiej jako młody zawodnik.
A jak wygląda trening łuczniczy? Bo jak wygląda łuk wie każdy, ale jak trenuje łucznik - chyba mało kto?
To jest głównie sport techniczny, więc stawia się na rozwój całego organizmu, na wypracowanie właściwej postawy. Oczywiście siła ma pewne znaczenie, trzeba w końcu napiąć łuk, ale to nie ona jest kluczowa. Tu kluczowe są mięśnie grzbietu, bo tę siłę czerpiemy właśnie z pleców. Zmienił się sprzęt, łuki dziś wyglądają zupełnie inaczej. Ale technika strzału? To wciąż dokładnie to samo. Dziś w światowym łucznictwie dominują Koreańczycy, coraz wyższą pozycję mają Hindusi. To po części wynik tego co w tym sporcie najważniejsze. A tym jest koncentracja. Uważam, że w łucznictwie wewnętrzny spokój, równowaga, umiejętność wyciszenia i koncentracji są kluczowe. A z tym my dziś, a zwłaszcza nasza młodzież mamy coraz większe problemy.
Przebodźcowanie? Pokolenie smartfonów ma duże problemy by skoncentrować się i wyciszyć na tyle by pojawiło się to, co w tym sporcie ma chyba wielkie znaczenie, czyli powtarzalność?
Ma Pan rację. Dyscyplina, samodyscyplina, tu musi być wszystko poukładane. Powiem jak Adam Małysz, jeden z największych naszych sportowców. Tu trzeba wszystko podporządkować koncentracji, treningowi i powtarzalności. Wtedy można mieć wyniki. Tak jak w skokach, te przysłowiowe dwa równe skoki. U nas jest to jeszcze ważniejsze, bo strzałów w trakcie turnieju oddaje się około 100. I tu mamy problem. Ciężko przekonać młodzież do regularności, konkurencja innych aktywności, zajęć jest tak duża, że ciężko znaleźć to właściwe podejście. A młodzież ma dziś bardzo dużą potrzebę błyskawicznego dostrzeżenia efektów swojej pracy, wyników, poprawy. Dla nich ona powinna pojawiać się w tempie reakcji w mediach społecznościowych. A w rzeczywistości trwa to dużo, dużo dłużej.
Wróćmy do Pana historii. Wchodzi Pan w tą dyscyplinę z przytupem, wygrywa mistrzostwa seniorów jako junior, przychodzą wyniki. I pojawia się na horyzoncie to co dla sportowca najważniejsze - igrzyska olimpijskie.
Igrzyska specyficzne. Jest rok 1979. Jedziemy na mistrzostwa świata. Moja pierwsza impreza międzynarodowa, szansa na zmierzenie się z najlepszymi, na poznanie tego, jak tego typu zawody wyglądają. Byłem w świetnej formie, trener nawet kazał mi ograniczyć strzelanie na treningach, żeby tego nie spalić. I na dzień przed startem telefon z Moskwy. W proteście przeciwko udziałowi reprezentacji RPA, w której panował apartheid, reprezentacje krajów demokracji ludowej mają nie brać udziału w zawodach. No i co mam powiedzieć? To fatalne dla przygotowań. Gdzie miałem się sprawdzić?
I z marszu jedzie Pan na Igrzyska?
Jadę. I w jakim towarzystwie? W Spale trenuje kadra olimpijska, jest Jacek Wszoła, Władysław Kozakiewicz, ludzie których znałem dotychczas z telewizji. Dla mnie to wszystko jest szokiem. Ja dwa razy wcześniej w życiu pojechałem na jakiekolwiek zawody międzynarodowe. Moja największa impreza to był start przedolimpijski w Moskwie. A ja nawet nie znam swojego miejsca w stawce zawodników, nie wiem jak do takich wydarzeń podejść. I taki chłopak nagle staje się częścią olimpijskiej kadry, która jak to wtedy mówiliśmy była bardziej popularna niż miś na Krupówkach. Jestem kolegą największych sportowców. A na miejscu? Wioska olimpijska i obok mnie na stołówce siedzą najwięksi - Aleksiejew, Juantorena i siedzą obok, jedzą razem z nami. Jeden nieustający szok. I to oczywiście wpłynęło na moje wyniki. Pierwszą serię, z czterech które wtedy strzelaliśmy zawaliłem - byłem dwudziesty piąty.
Spalił się Pan jako debiutant?
Tak. I wtedy powiedziałem sobie - kurcze człowieku, nie możesz tak strzelać. Przecież wiesz jak to robić, umiesz strzelać. No i strzelałam. Kolejne serie szły świetnie i przesunąłem się z dwudziestego piątego na dziesiąte miejsce na koniec rywalizacji. W podsumowaniu po igrzyskach wszyscy to chwalili, że to się bardzo rzadko zdarza na tym poziomie. Gdzie rywalizacja jest tak wyrównana, gdzie rzadko się zdarza przegonić kilku zawodników, jeśli masz taką stratę, a tu piętnaście miejsc w górę.
I było to pierwsze doświadczenie, które można było rozwijać.
Tak myślałem. Już startowałem, jeździłem. Byliśmy w 1983 roku w Los Angeles na turnieju przedolimpijskim. Strzelałem różnie, ale szanse były. No i po raz kolejny polityka. Oni nie przyjechali do Moskwy, my nie lecimy do Los Angeles.
Kolejne furtka zatrzaskuje się przed nosem. Na dekadę kiedy miał Pan optimum kariery polityka zabiera Panu 80% możliwości sprawdzenia się z najlepszymi. A był Pan przecież sześciokrotnym mistrzem Polski.
Byłem. I co to końcowo dało? Takie to były dziwne czasy. Proszę sobie to wyobrazić. Zdobywamy brązowy medal Mistrzostw Europy. I dostajemy telefony z Warszawy, że mamy założyć konta dewizowe, żeby mogli nam wypłacić premie za medal. I dostajemy po 20 dolarów.
W porównaniu z dzisiejszymi czasami, rzeczywiście niewyobrażalne. Ale patrząc historycznie, czy są jakieś narody specjalizujące się w łucznictwie? Czy tu są jakieś historyczne tradycje, które na to wpływają? Może angielska miłość do Robin Hooda?
Powinienem zacząć naszą rozmowę od tego, że założycielem światowej federacji, główną rzeczniczką łucznictwa, zwłaszcza jako dyscypliny olimpijskiej, jest właśnie Polska. Przez lata byliśmy w tym sporcie potęgą, zdobywaliśmy mistrzostwa świata. W tym sporcie to my byliśmy prekursorami. Potem przyszła wojna, przerwała naszą tradycję i świat powoli zaczął nam odjeżdżać. Historycznie mocni byli Gruzini, Niemcy, Rosjanie. A od Mistrzostw Świata w 1992 roku, które były akurat w Krakowie, to już Koreańczycy. To w ogóle była dla mnie ważna impreza, byłem kadrowiczem… ale rezerwowym. No i mistrzostwa u nas, a ja nie wystartowałem.
A my zostajemy w tyle…
Niestety. I tak jak mówiliśmy, to w dużej mierze kwestie mentalne. Jeździmy na wschód, obserwujemy treningi i nie widać technicznie wielkiej różnicy. Więc decyduje mental, koncentracja, poświęcenie.
Czy łucznictwo, chociażby ze względu na Płaszowaniankę, ma jeszcze jakiś większy lokalny wymiar, czy to może już tylko po prostu mało znaczący element, że akurat klub jest w naszej dzielnicy? Kto dziś trenuje łucznictwo?
Trenują ludzie z całego miasta i okolic. Kto przychodzi? To akurat jest płynne, pojawiają się fale związane np. z popkulturą. Kolejny film o Robin Hoodzie, czy np. jak pojawiła się postać Meridy, to był zwiększony napływ dziewcząt utożsamiających się z bohaterką. I to na pewno da się zauważyć, że dużo więcej dziewcząt dziś trenuje.
Mieszka Pan w naszej dzielnicy całe życie, obserwuje ją, był Pan radnym dzielnicowym, jak ocenia Pan zmiany jakie zachodzą w ostatnim czasie, jak zmieniło się Podgórze?
Mieszkam na ulicy Goszczyńskiego i oczywiście mieszka się teraz inaczej, w pewnym stopniu trudniej. Kiedyś to było tylko kilka domów. Płaszów to już był trochę poza miastem, a teraz okazuje się że mieszkam niemal w centrum. Jest tramwaj, cała infrastruktura i to oczywiście zmieniło się bardzo na plus. Ale nas starych płaszowiaków nie zawsze to cieszy, bo jednocześnie nasza okolica zabudowuje się wręcz w niewyobrażalny i chyba mocno nieracjonalny sposób. Nawet ostatnio znajomy do mnie przyjechał, który nie był u nas pół roku i musiał korzystać z GPS-u, żeby się odnaleźć. No i idzie teraz ten rozwój, zabudowa dalej w stronę Rybitw. Bardzo się to zmieniło. O to w jakimś stopniu walczyliśmy, chociażby wtedy kiedy byłem w Radzie, ale każdy kij ma dwa końce. Bo teraz w tej okolicy niegdyś bardzo spokojnej, są tłumy ludzi na każdym kroku.
A jakie miejsce w naszej dzielnicy jest dla Pana wyjątkowe? Takie, z którym ma Pan jakieś specjalne wspomnienia, albo które poleciłby Pan właśnie nowym mieszkańcom, którzy jeszcze może nie znają każdego zakątka.
No oczywiście jest stadion Płaszowianki, dla mnie zawsze wyjątkowe miejsce, które się rozwija. Skończyły się chyba konflikty z piłkarzami i bardzo dobrze. No, a drugim na pewno są nasze Bagry. Przepiękne i wyjątkowe - roślinność, ptactwo, atmosfera. Codziennie chodzę tam na spacer z psem i widzę jak wielu ludzi odwiedza to miejsce..
Na łuczniczym treningu w Ogrodach Augustianów na Skałce
rozmawiał Jarosław Komorniczak